Tez dołączam sie do powypadkowych rowerzystów i chyba potwierdzam tezę, która ktoś tutaj wcześniej rzucił, ze najwiecej wypadków zdarza sie w okolicy domu.
Wracalam wczoraj do domu własnie ok 21:00, jechałam Powstańców Śląskich od skrzyżowania z Gorczewska w stronę szkrzyzowania z Wrocławska.
Gdy byłam jakieś 500m od świateł, zapalilo sie zielone światło, ogólnie było bardzo pusto- minęły mnie z dwa samochody, na prostopadlej ulicy na czerwonym stało ich tylko kilka. Niestety w prawo chciał skręcić kierowca Toyoty, który na mnie wjechał- na szczęście skrecal wiec nie zdarzył sie bardzo rozpędzić. Uwazam, ze miałam niesamowite szczęście- wszystko wyglądało podobno dość groźnie, bo wjechał w moje tylne koło, zanim sie zatrzymał 'przepchnal' mnie kilka metrów po czym sama chyba jeszcze kawałek przelecialam po tym asfalcie jakoś przekrecajac sie dziwnie z prawego boku na plecy.
Pan twierdził, ze mnie nie widział. Nie wiem jak było to możliwe, bo miałam dwie lampki z przodu, dwie z tylu, opaski odblaskowe na nogach plus ramie.
Oczywiście ratownik wiedział czemu kierowca mnie nie zauważył- bo nie miałam kasku, kamizelki i jeżdżę po nocy! Masakra- powiem Wam, ze to mnie najbardziej chyba jakoś zabolalo w tym wydarzeniu, jak juz ochlonelam plus to, ze zostało mi zasugerowane, ze z pewnością wracalam z imprezy i coś pilam "Bo Pani tyle mówi, a osoby po alkoholu zazwyczaj tak maja!"